To będzie długi artykuł. Nie lubię pisać krótko i przerywać potoku słów i myśli, które płyną. Może nie „na czasie” bo świat pędzi za szybkimi, krótkimi informacjami.

Pamiętam, że kiedyś jak wracałam do domu z wycieczki do „dużego miasta” byłam przeładowana nadmiarem. Wszędzie reklamy, bilbordy, neony, szybkie samochody, głośnie karetki w ilości zastraszającej.Teraz to przeładowanie zmysłów nadmiarem informacji i rzeczy jest już wszędzie. Od osobistego telefonu, po niezmierzoną ilość kartonów na strychu czy w piwnicy. I myśl „skąd tych rzeczy tyle”.

Za każdym razem, kiedy wchodzę w sezon jesienny lub wiosenny obiecuję sobie, że tym razem postawię siebie na pierwszym miejscu. Że znajdę dla siebie samej czas, troszkę więcej niż zazwyczaj. Każdego dnia choć chwilę 15 minut więcej. Będę pamiętała o tym, żeby „oczyścić” telefon i dom wyrzucając 5 rzeczy dziennie i na pewno będę pamiętała o tym, żeby zjeść obiad. Zwolnię i skupię się tylko na tej jednej rzeczy.

Ostatnie dziewięć miesięcy były dla mnie niesamowicie intensywne. Po urlopie macierzyńskim siedziałam w pokoju Heli i tworzyłam.

Byłam w trakcie:

*pisania rozdziałów do dwóch książek, które miały się ukazać jeszcze w tym roku,

*pracy nad stroną internetową,

*opracowywania nowych artykułów do bloga,

*szlifowania e-booka dla rodziców małych dzieci,

*2 szkoleń on line.

To wszystko w tak zwanym międzyczasie czyli czasie pomiędzy: drzemkami Teosia, porą karmienia, rozszerzaniem jego diety i przyjmowaniem kolejnych rodzin do konsultacji odnośnie snu maluchów i zaburzeń SI. Pomiędzy treningami z Czarkiem do Półmaratonu Praskiego, rodzinnymi i firmowymi zebraniami, przygotowywaniem wyjazdów weekendowych i wakacyjnych, odbieraniem Heli z przedszkola, spotkaniami z moja grupą mastermaidową i wymianą „warty” z Danielem.

Moja organizacja była dopięta na ostatni guzik.

Intensywnie i tak jak lubię z dawką adrenaliny.

Wiem, że się dzieje i nie ma nudy.

Jest tempo i czas na poszczególne rzeczy.

Rutyna i przewidywalność jest dzieciom potrzebna ale dla rodziców jest trudna i żmudna.

Marzyła mi się Pracownia z duszą. Założyłam ją – razem z Danielem. Uczyłam się wszystkiego o prowadzeniu firmy od strony strategii, marketingu, spraw księgowych i innych takich. Umysł humanistyczny. Dusza kreatywna a tutaj potrzeba mocno „stąpać po ziemi”. Dzięki temu, że miałam motywację, działałam.

I to uczucie, które było ze mną od zawsze. Ciągle jeszcze coś robię za mało. Jeszcze nie jest tak jak bym chciała.

Kolejne szkolenia, wyzwania, zmiany. Otaczanie się innymi ludźmi. Czytanie książek, które budowały mnie od środka. I jak studnia… jeszcze mi było mało.

Pamiętam jak zapisałam się na wyzwanie Kamili. Przez 365 dni biegałam i zmieniałam siebie, swoje zarządzanie czasem, ustalanie priorytetów, doskonaliłam sposób żywienia i uczyłam się systematyki. Jako jedna z 9 osób ukończyłam to wyzwanie. Startowało nas 300 osób a ja byłam jedną z dziewięciu, które dobiegły do mety! Były za mną miesiące, kiedy biegałam 14 km co drugi dzień. Miałam ogromne zakwasy a łydki twarde jak kamień. Byłam znudzona, znużona, zmęczona i za nic w świecie nie chciałam odpuścić. Zakończyłam projekt tak po prostu jakby to było wyjście do sklepu po mleko…

Dla moich koleżanek to był wyczyn a ja nie widziałam w tym nic nadzwyczajnego.

Zrobiłam to. Byłam dumna z siebie i jednocześnie czułam jakiś niedosyt.

Michał Szafrański w jednym ze swoich podcastów (słuchałam go o 5 rano wychodząc na trening) mówił o tym, że postanowił „przejść na swoje” i pomogło mu w tym przebiegnięcie maratonu. Ok, pomyślałam i zdecydowałam, że pójdę tą drogą. Przebiegnę 42 km i ruszę na dobre z Pracownią. Przeszłam cały żmudny czas przygotowań do maratonu i wszystkie trzydziesto kilometrowe rozbiegania.

I nie uwierzysz?

Przebiegnięcie czterdziestu dwóch kilometrów też nic nie zmieniło. Jakoś nie stałam się pełniejsza. Nie ruszyłam z kopyta.

Działałam tak jak wcześniej. Rozpraszałam się tym co wcześniej.

 

I nagle ten trudny czas niejako postawił mnie pod ścianą.

Pamiętam jak dzisiaj taki jeden moment. 11 dni przed śmiercią Teosia pisałam z jedną z mam naszej Pracowni i wkleiłam jej pewną opowieść znalezioną gdzieś w internecie. Może ją już widziałaś, jeśli nie, przeczytaj.

„Dwa anioły, kobieta biegnąca do pracy, strome schody…

– Popchnij ją, popchnij!

– Ale schody strome, zabije się! –

Przytrzymam! Ubezpieczam! Tylko nogę złamie – pchaj, mówię!

– Głupi jesteś??? Przecież musi do pracy zdążyć, trzy dni z rzędu się spóźniała!

– Owszem a teraz jeszcze posiedzi dwa miesiące na zwolnieniu, a potem ją wyrzucą.

– Tak nie wolno! Co ona bez pracy zrobi? Pensję ma dobrą!

– Pchaj, mówię, potem ci wytłumaczę, pchaj!

 

Te same anioły, autostrada, dwie kobiety w służbowym samochodzie. Jadą za ciężarówką załadowaną belami drewna.

– Zrzucaj kłodę, nie przeciągaj!

– Taką kłodą można zabić! Przecież jak trafi czołowo w szybę to obie zginą!

– Zrzucaj, mówię, odchylę tor lotu, tylko się przestraszą.

– Po co chcesz je straszyć???

– Potem ci wytłumaczę, nie ma czasu, za zakrętem będzie bilbord: „ZWOLNIJ!!! W DOMU NA CIEBIE CZEKAJĄ!!!”, zrób tak, żeby się tam zatrzymały.

– Obie płaczą, dzwonią do domów, okrutny jesteś!!!

 

Kolacja firmowa. Dwa anioły, mężczyzna z obrączką, dziewczyna.

– Niech jeszcze wypije.

– Dość! Już jest pijany! Spójrz tylko, podrywa dziewczynę!

– Nalej mu jeszcze, niech pije!

– Żona w domu czeka, dwoje dzieci… stracił kontrolę nad sobą, dziewczynę ciągnie do hotelu…

– No i dobrze, niech się zgadza!

– Zgodziła się, poszli, cholera jasna! Żona się dowie, będzie rozwód!

– Ano, będzie awantura! I o to chodziło!

 

Zachód słońca. Dwa anioły.

– Ale praca stresująca!

– Witaj w pracy na poziomie drugim. Tutaj uczymy przez stres. Do wczoraj miałeś praktyki na pierwszym poziomie – uczycie tam przez filmy i książki, a tutaj mamy tych, komu już książki nie pomagają. Musimy ich wytrącić z koleiny jakimś zdarzeniem, stresem, szokiem – żeby się zatrzymali na chwilę, pomyśleli. Pierwsza kobieta będzie siedziała w domu ze złamaną nogą. Znowu zacznie szyć, a jak ją wyrzucą z pracy, to będzie miała już pięć zamówień – nawet się nie zmartwi. Kiedyś już szyła, a teraz od 10 lat odkłada swoja pasje, uważa, że musi na państwowej posadzie pracować, że socjal jest ważniejszy od harmonii i szczęścia z zajmowania się ulubionym zajęciem. A z szycia będzie miała więcej pieniędzy plus zadowolenie każdego dnia. Z dwóch kobiet płaczących na autostradzie jedna za tydzień odejdzie z tej pracy, wróci do domu, znajdzie pracę w swoim miasteczku, tam gdzie jej rodzina, mąż, dziecko. Urodzi drugie, zacznie studiować psychologię – te kobiety współpracują z wami na pierwszym poziomie.

– A zdrada? Czy zdrada może wyjść komukolwiek na dobre? Rodzina się rozsypie!

– Rodzina? Tam już dawno nie ma rodziny! Żona zapomniała, że jest kobietą, mąż pije, kłócą się, szantażują, targują się dziećmi. To długi proces, bolesny, ale każde z nich się czegoś nauczy. Żona wróci do waszych książek, zacznie żyć dla siebie, zbuduje wspaniały związek, będzie szczęśliwa, dzieci będą dorastać w miłości, bez awantur…

– A uda się zachować rodzinę?

– Jest taka szansa.

– Co za praca!

– Przyzwyczaisz się. Ważne, że skuteczna. Jak tylko wytrącisz człowieka z jego strefy komfortu, to się zacznie ruszać! Większość ludzi jest tak skonstruowana.

– A jak i to nie pomoże? – To mamy jeszcze poziom trzeci – edukujemy za pomocą straty. Ale to całkiem inna historia…”

 

Miałam wszystko.

Daniel. Hela i maleńki Teoś. Śmialiśmy się, że wybiegany w maratonie. Ustalone wartości, jakie chcemy przekazać dzieciom. Wybrana misja naszej rodziny – obrany kierunek, którym wszyscy idziemy. Stworzone rodzinne tradycje, które realizowaliśmy zgodnie z naszym kalendarzem. Określone priorytety na najbliższy czas. Podzielone zadania, żeby nam wszystkim żyło się łatwiej ze sobą. Pracownia, która była moim spełnieniem. Robiliśmy to co lubiliśmy i ciągle wymyślaliśmy coś nowego. Od początku działania Pracowni stałe, lojalne rodziny. Zespół Pracowni złożony z ludzi z pasją. Współpraca z ludźmi/ innymi firmami w zgodzie z naszymi wartościami. Praktykowałam wdzięczność, która leczyła mnie z poczucia niedosytu.

Tak nam dobrze było razem. Tak dobrze, że w maju na naszym rodzinnym wyjeździe rozpoczęliśmy rozmowy o powiększeniu rodziny o kolejne maleństwo oraz przygotowanie siebie i dzieci do stania się rodziną adopcyjną. W związku z tym, że to długi proces i bardzo wymagający chcieliśmy ułożyć sobie wszystko w głowach. To było spełnienie naszych marzeń.

Duża rodzina.

Dzisiaj wiem, że ta chwila, w takim wymiarze już nigdy nie nastąpi.

Dwa miesiące temu koleżanka zapytała mnie: „Czego potrzebujesz”?

Nie potrafiłam jej odpowiedzieć na to pytanie. Długo z nim chodziłam.

.

.

.

Ciszy potrzebuję.

Rozmów o synku. On był. Istniał. Śmiał się, przytulał i kochał. Czasami tylko oblewał siebie i innych wodą. Rozgniatał brokuł i bataty na stole. Turlał się po salonie i zaglądał na kanapę w zabawki siostry.

Zielonych przestrzeni, choć napełniłam się nimi w to lato.

Spokoju.

Otwartości i niezamiatania „spraw pod dywan”. Udawania, że to się nigdy nie wydarzyło.

Krótkiego „nie wiem jak z Tobą gadać bo temat Twojego cierpienia jest dla mnie cholernie trudny ale zależy mi na Tobie. Kiedy tylko zechcesz napisz/zadzwoń. Ja będę pisać, dzwonić bo mi na Tobie zależy. Nawet jak Ty nie będziesz się odzywać”.

Mądrej inspirującej rozmowy.

Źródła energii. Ładowarki gigantycznych gabarytów.

Czasu z Helą na rowerze.

Wiązanki polnych kwiatów.

Czasami rosołu. Bo bywa, że nie mam siły wstać z łóżka nie mówiąc już o gotowaniu.

Prawdy. Wyjaśnienia tej tajemniczej śmierci. Badania genetyczne nic nie wykazały. Trwają konsultacje lekarzy, profesorów, dietetyków, genetyków, pediatrów, internistów, naukowców, nefrologów. „Pierwszy przypadek w PL. Potrzebne jest inne badanie. Całej rodziny.”

Cierpliwości by znieść ten okropnie długi czas czekania na kolejne wyniki.

Kontaktów do ludzi, lekarzy, pasjonatów, którzy znają się na chorobach wątroby.

Wskazówki, gdzie mam zacząć szukać.

Dobrej, energicznej lub spokojnej muzyki.

Dziecięcej spontaniczności. Turlania się i wchodzenia na głowę.

Nadziei.

Szybkiej, samodzielnej jazdy samochodem.

Zmiany.

Przelewania na papier miliona myśli i emocji.

Jesiennego oczyszczania.

Czasu na czytanie.

Działania.

Spotkania z przyjaciółmi.

Śmiechu by oderwać się od swojej tragedii.

Wdzięczności za to co mam.

Chwil na płacz w poduszkę i walenie pięściami w ścianę.

Ułożenia nowego planu.

Spaceru w deszcz.

Patrzenia na płomień świecy.

Warzywnej kuchni.

Mądrych, otwartych na wiedzę i nowości lekarzy. Prawdziwych specjalistów na swojej drodze, z dużym wyczuciem i kulturą. Takich, którzy szanują zdanie drugiego człowieka.

Szkolenia z interpretacji wyników medycznych.

Chwil tylko dla siebie na pisanie.

Leżenia w hamaku pod kocem.

Spotkania lub rozmowy z ludźmi, którzy czują się wulkanem energii i tryskają humorem.

Jazdy rowerem.

Biegania choć mój mózg stawia to na ostatnim miejscu teraz. Racjonalizując – endorfiny mi pomagają przetrwać to wszystko.

Pracy z grupą.

Silnego ramienia mojego męża. Dowodzenia w chwilach, kiedy rozpadam się na kawałki i nie umiem złożyć z powrotem.

Masażu.

Otulenia.

Wyjścia z przyjaciółmi.

Serii komedii lub dobrych skeczy.

Skupienia na sobie. Uzdrowienia siebie. Terapii. Tylko tak będę mogła ruszyć dalej.

Słyszałaś instrukcję jaką dostają pasażerowie w samolocie w razie awarii?

„Jeżeli ciśnienie w kabinie spadnie, maski tlenowe wypadną automatycznie. Należy wówczas chwycić najbliższą maskę i mocno pociągnąć do siebie, zakryć usta i nos i oddychać normalnie. Pasażerowie podróżujący z dziećmi zakładają maskę najpierw SOBIE a następnie dziecku”.

Poniższy tekst jest fragmentem, książki, nad którą pracowałam od stycznia 2018. Nigdy bym się nie spodziewała, że pisałam ją dla siebie.

„Zastanawiałaś się, dlaczego „najpierw SOBIE” potrzebujesz założyć maskę?

A co takiego działoby się gdyby samolot naprawdę miał awarię a Ty założyłabyś, że absolutnie koniecznie trzeba najpierw ratować dziecko. Czy ono byłoby Ci wstanie pomóc? Czy poradziłoby sobie z presją, sytuacją z tłumem spanikowanych ludzi? Jak poradziłoby sobie w życiu gdybyś Ty zginęła?

Co mogłoby się stać gdybyś założyła maskę sobie? Panując nad swoimi emocjami, przewodzisz w tej trudnej sytuacji swojemu dziecku. Pokazujesz co ma się dziać, co ma robić i jak kontrolować swoje zachowanie. Ty jesteś osobą, która rozumie co się w danej chwili dzieje i wiesz co koniecznie trzeba teraz zrobić. Pewnie ściskasz swoje dziecko, opowiadasz mu co się teraz dzieje tak po krótce, żeby mimo wszystko czuło się bezpiecznie i pewnie z Tobą.

Dokładnie tak samo jest, kiedy żyjesz z dzieckiem. Ty pełnisz rolę przewodnika/lidera. Jesteś pierwszym autorytetem dla swojego dziecka. Z miłości do niego jesteś w stanie mu nieba uchylić. Kochasz je najmocniej na świecie, wierzę w to, dlatego namawiam Cię, jeśli w obecnej sytuacji nie wiesz czym się kierować, kogo słuchać- wsłuchaj się w siebie, co Ci rozum podpowiada i RATUJ siebie.

Tylko tak pójdziesz dalej. Ty i Twój mąż/partner jesteście kręgosłupem Waszej rodziny.

Kiedy pojawia się dziecko w domu „świat” się zmienia. Bez względu na to czy to jest dziecko zdrowe czy nie zupełnie. Są tacy ludzie, którzy twierdzą, że dziecko to „sprawdzian dla związku”. I pewnie tak jest, bo być może ten mały człowiek w Twoim domu zmusza Cię do spojrzenia inaczej na wszystko niż myślałaś zanim on się pojawił.

Jeżeli czytasz tę książkę i jesteś w kryzysie z różnych powodów:

*bo jesteś zmęczona ciągłą opieką nad dzieckiem,

*informacjami jakie docierają do Ciebie ze szkoły, terapii, telewizji,

*bo Twoje dziecko zachowuje się „tak” a nie inaczej, jest „takie” a nie inne,

*bo czujesz się nie rozumiana, samotna, zaniedbana, niekompetentna,

*bo rutyna dnia i codzienność Cię nudzi i zniechęca,

*bo spędzasz z dzieckiem cały dzień i jesteś w dużej mierze sama z nim a Twój maż/partner wraca późno do domu,

*bo Twoje dziecko ma kolki, refluks, napady padaczkowe, moczenia nocne lub jakieś inne schorzenia wymagające od Ciebie stałej opieki,

*bo dziecko wymaga od Ciebie ciągłej uwagi,

*bo macie trudności ruchowe u dziecka i potrzebna jest aktywna, codzienna rehabilitacja,

*bo mierzysz się z depresją…

RATUJ SIEBIE.

JESTEŚ NAJWAŻNIEJSZA.

Jak staniesz na nogi, będziesz mocna i silna, wtedy zajmiesz się dzieckiem.

Teraz RATUJ SIEBIE”.

Jak?

Patrzeć z podniesioną głową w lusterko i powtarzać sobie jaka wspaniała jestem. Mówić do siebie: „Kocham Cię taką jaka jesteś”.

Opracować listę minimum 10 komplementów na swój własny temat i czytać ją sobie na głos by je zapamiętać i mocno w nie uwierzyć!

Pomoc dziecku czy innym członkom rodziny w pierwszej kolejności, będzie oznaczało wyczerpanie fizyczne i psychiczne, bo nie masz skąd czerpać energii. Padniesz na twarz wieczorem. Wejdziesz w błędne koło bezsilności. Postawienie mnie samej na ostatnim miejscu w „kolejce pomocowej” będzie równią pochyłą w dół i pierwszym krokiem w kierunku depresji i żałoby ciągnącej się całymi latami. Przekładającej się na relacje z mężem i dziećmi. Tego nie chcę.

Choć jeszcze nie wiem co przygotowało dla mnie życie jestem bogatsza o cały wachlarz doświadczeń i pokorę.

 

Czego Ty potrzebujesz?

Czego jako kobieta potrzebujesz?

Pomyśl o tym. Co pozwoli Ci uzupełnić baterie? Poczuć się dobrze? W tym momencie, w którym teraz jesteś.

 

Moje potrzeby są tak samo ważne jak potrzeby mojego męża.

I jednocześnie są tak samo ważne jak potrzeby dzieci.

TAK SAMO WAŻNE.

Nie ważniejsze lub całkiem nie ważne. Tak samo ważne.

 

Czego potrzebujesz teraz?

Na czym Ci zależy? Czego chcesz?

Ja wiem, że potrzebuję zaopiekować się swoim ciałem, duszą i umysłem. Złożyć się na nowo. Nauczyć się myśleć inaczej.

W jednej, krótkiej chwili stałam się matką niepełnosprawną.

Usiadłam na wózku inwalidzkim emocjonalnym w chwili, kiedy wkładałam ciało mojego małego dziecka do białej trumienki.